Ten
nowy rok to kuźwa przez tą 13 jakiś mega pechowy jest naprawdę i aż strach
pomyśleć co to będzie dalej. Mijający właśnie pierwszy kwartał okazał się niestety kwartałem
wyłącznie spod znaku chorób i szpitali oraz ogólnej tendencji do chujówki z
przewagą kutasówki. Ale po (tfu!) kolei.
Na ten przykład nie dalej jak przedwczoraj wylądowałem
proszę ja was niczym ten mitycznym dreamliner na łóżku szpitalnym Izby Przyjęć
Szpitala przy Grenadierów. Ale tylko na jakieś 15-20 minut. Mniej więcej na
tyle ile trwa przyjęcie pół litrowego drinka z czterech różnych leków
rozcieńczonych roztworem soli fizjologicznej. Dożylnie. A to wszystko dlatego,
że nie wiadomo przez co.
W nocy się obudziłem czując jakby mi ktoś kichy
wkręcił w wyżymaczkę. No to na klop, zrzut i dalejże parzyć miętę. Wypiłem. W
bębnie się rozluźniło. Poszedłem spać. Rano bolało, ale znośnie. No to do Huty.
W Hucie się rozkręciło. To doktor Google, bębna macanie, nogi zginanie i inne
takie. Postawili my razem z doktorem G. szybką diagnozę, że to chyba wyrostek
robaczkowy. A z wyrostkiem lepiej nie zwlekać. To z Huty szybkie dymando do
ćpitala na Grenadierów.
Tam jedyne 2,5 godziny czekania wśród tłumu chorych na
zapalenie płuc emerytów z bębnem napierdzielającym już raczej srogo. I wreszcie
przemiła, młoda pani dohtór, która mnie przepytała, wymacała (aż żem
podskakiwał aczkolwiek nie powodowany miłosnymi uniesieniami a bólem) i
zarządziła kroplówkę oraz badanie krwi i mociu. Na cito. To żem grzecznie
nasiurał w takie małe wiaderko. Później milcząca acz w swym milczeniu
sympatycznie ujmująca, starsza piguła z wąsami pobrała mnie w dwie bańki po
mleku krwi, a w zamian podpięła kroplówkę i za stojaczkiem nań zaciągnęła mnie
do łóżeczka. A jakie mają łóżećka na tych Grenadierów! Wygodne ja nie wiem, aż
się nie chciało wstawać.
W ogóle wszystko tam nówka sztuka, na wysoki połysk,
sprzęt pikająco-migoczący prosto z katalogu, pachnie jak na łące, no
miód-malyna – podobno dzięki EURO 2012 to wszystko takie piękne. Na coś się te
patałachy z reprezentacji narodowej jednak przydają. No tylko żyć, bo przecież nie
umierać. Chociaż po prawej za firaneczką miałem nastolatkę-pankówę z problemami
z oddychaniem, która tak dziwnie charczała, a po lewej starowinkę co zasłabła
była i nie wiadomo co z nią dalej, bo przewracała dziwnie oczami.
Na szczęście
kroplówa raz dwa zejszła. Wąsiata przyszła mnie odłączyć i zapytała czy mi
gorzy i chcę dalej leżakować wśród ciężko chorych czy mi lepi i chce stąd spierdalać
jak zdrowy. A że od razu mnie się lepi zrobiło, to powiedziałem grzecznie, że
chętnie bym spierdolił. I spierdoliłem.
Na poczekalnie. Tam sobie dreptałem w
kółko dumnie prezentując wenflon emerytom i wysłuchiwałem kolejnych kłótni na
linii pacjent-personel. Aż przyszła moja sympatyczna pani dohtór wzięła mnię na
solo i powiedziała, że wyniki są niezłe, ale nie idealne, jakieś tam coś mam
podwyższone, jakiś lekki stan zapalny i w ogóle to nie wiadomo do końca, co to i może
nawet rzeczywiście wyrostek się rozkręca robaczkowy, choć z macania to jej wyszło, że nie,
ale różne bywają te wyrostki, powiedziała. Na stół na razie nie ma się po co kłaść, dodała.
Po czym zaproponowała mnie następujący
dil. Jeszcze jedna kroplóweczka jak mnie boly i do domu albo od razu do domu,
tylko mam przyrzec na głowy swoich dzieci, że jak mnie bębenek znowu zacznie
ostro napiżdżać, to mam tu wracać w trymiga nawet w nocy. No to wybrałem drugą
wersję, klękłem byłem na kolanko, paluszki dwa w górze, ślubowanko i już wyciągać
mnie ten kranik z łapy - mówię. Piguła podkręcając wąsa wenflonik mi wyjęła.
Pani dohtur zapisała leki, nakazała dietę kleikową, jeszcze raz przypomniała o
przysiędze, pa, pa i już mnie nie było.
Dwa
dni mijają i sobie myślę, że chyba mnie przejszło…
PS.
Odpukać w niemalowane!