Po
tym jak już miałem wszystkie kochanki poobrażane, i puściłem zaskórniaki na poczcie kwiatowej, a Zofia z Tymem wzięli się i
podkurowali, to we czwartek pojechalim jeszcze raz nad to ziezioro w okolicach
Lubartowa, czyli do Kunowa, żeby chociaż te trzy pozostałe dni planowanego
pobytu wykorzystać. No i powiem wam, że zamiast odpocząć to się trochę
wymęczyłem.
Po
pierwsze jechałem już zdeka wpieniony, bo to co się powinno właśnie ułożyć
jeszcze się nie ułożyło, a to co się miało wyjaśnić jeszcze się nie wyjaśniło i
w zasadzie, to w ważkich tematach nieustająca sraka, trwa. Ale o tym inną razą,
jak już kiedyś nadmieniłem.
Po
drugie załamka istna z tą pogodą, bo OP ma tak, że gorąco toleruje gdzieś do
29 celcjuszów, a jak słupek wchodzi na trójkę z przodu i o zgrozo nadal rośnie, to zaczyna przeżywać męki pańskie. Nienawidzę upałów. Co zrobię, nic nie zrobię.
Po
trzecie Tymianek odkrył na dobre jak fajowo jest: przerzucać się z pleców na
brzuch, zapierdzielać na czworaka i stawać na nogi trzymając się czegokolwiek –
i drugiego dnia, a raczej nocy postanowił zrobić nocne manewry i przećwiczyć te
wszystkie elementy. Zatem byłem jeszcze na maksa niewyspany, a OP jak pies bez
odpowiedniej dawki snu zdycha, to już wiecie.
Po
czwarte primo w piątek popołudniu okazało się było, że ziezioro zakwitło i
zrobił się na nim taki piękny sztywny kożuch z zieloną galaretą (jak rozjechany
Marsjanin) pod spodem. Nie wiem czy kiedyś obkładaliście się rozjechanym
Marsjaninem i wdziewaliście na to sztywny kożuch, ja nie!, ale wydaje mi się,
że to może być niekomfortowe, więc odpadło chłodzenie gibkiego OPowego ciała we
wodzie.
Tutaj czas na dygresję – otóż w niedawnym międzyczasie po raz drugi
zaatakował mnie był siakiś rotawirus i w wyniku permanentnego opróżniania swego
ciała ze wszystkiego co się w nim znajduje - poza większymi narządami typu
wątroba, śledziona i inna tendencja (ale już woreczek żółciowy np. wyrzygałem) -
głównymi otworami, przez bitą dobę… schudłem kolejne 3 kg! Tadam!! Zatem jeszcze ze
dwa, no góra trzy rotawirusy i będę taka laska, że szał pał i świst pizd, że
się tak mało parlamentarnie wyrażę. Ale nie o tym.
Po
piąte nie dojechał znajomek, z którym miałem spożywać bursztyny i w grupie składającej
się z pięciorga dzieci, dwóch matek karmiących, dwóch seniorek, których suma
wieku zapewne przekroczyła już magiczną liczbę 150 wiosen; OP był sam samiuśki ze swoim niemałym
pragnieniem. A ileż bursztynów można wypić samemu, do lustra? No góra siedem! No
to co jest to za picie, pytam się?
Po
szóste dzieci w grupie od trzech sztuk w górę jednak bardzo hałasują. A
często-gęsto drą się nawet bez powodu. To potrafi irytować.
Po
siódme, bo zupa była za słona.
A
po ósme chyba miałem okres…
PS. A na sam koniec Zuzię podczas zabawy jeden kolega ugryzł w rękę tak,
że zostawił jej śliczny odcisk całej swojej szczęki i tego już zdzierżyć nie
mogłem. Zapakowałem trzódkę w furę i wrócilim do home sweet home.