W
ramach nadrabiania zaległości dziś krótka relacja z majówki w Gosiewie, którą
poza beznadziejną pogodą zdominowały dwa ważkie wydarzenia. Pierwsze z nich
miało miejsce podczas grilla u Państwa Czołgistów, na którym zebrał się ferajny kwiat, a mianowicie polegało na tym,
że w ramach podgrzania atmosfery (na dworze ziąb i padał deszcz) gospodarz dokonał
spektakularnego podpalenia się. Benzyną. Jak buddyjski mnich. Otóż Czołgista
razem z niżej podpisanym rozpalali tradycyjnego staropolskiego grilla
majówkowego przed domem i w związku z niesprzyjającymi okolicznościami przyrody,
tudzież czując presję głodnych gości szanowny Gospodarz postanowił podniecić
ogień przy pomocy trzylitrowej banieczki z benzyną. OP nieśmiało zaprotestował,
że może jednak nie, bo już się żarzy i w ogóle miało być po staropolsku a nie
jak nowyje ruskie, ale widząc jak Czołgista wykonał pierwszy profesjonalny chlust,
pomyślał że widocznie dla niego to nie pierwszyzna i może byli czołgiści tak już
mają zapisane w genach, że z tanka spuszczają wachę i podpalają nią wszystko:
od grilla po gaz w piecyku Junkersa, nie mówiąc już o świeczkach na torcie. Poza
tym po co się wpieprzać w kompetencje Gospodarza Domu. Więc OP zamilkł ale już
po chwili zamarł a zaraz po tym zaczął nerwowo powtarzać: „ło, ło, ło, ło!”
widząc jak drugi chlust Czołgiście nie wyszedł kompletnie, ogień skoczył w
przeciwną stronę niż powinien bo z grilla na banieczkę, Czołgista zaczął machać
banieczką, z której wypadały płonące chlusty tworząc na tarasie piękne plamy
ognia, a płomienie poczęły się wspinać po ręce Gospodarza. „Rzuć to!” krzyknął
OP znudzony ciągłym powtarzaniem „ło, ło, ło, ło!”, a wciąż próbujący okiełznać
żywy ogień Czołgista wykonał siakieś pięć susów z tarasu w stronę ogrodu i
rzucił banieczką niczym Tomasz Majewski kulą po medal w Londynie. Gorejąca
banieczka przeleciała tysiące metrów zostawiając po sobie piękny równy, wąski,
ślad na płonącej trawie jakby Marty McFly z „Powrotu do przyszłości” nie ruszył
w czasoprzestrzeń samochodem a siakimś motocyklem. Dodam, że wszystko to trwało jakieś cirkaebałt
od pięciu do sześciu sekund. „Poparzyłeś się?” zapytał naiwnie OP Gospodarza patrząc
zafascynowany jak płonie trawnik, a ten naiwnie odpowiedział „Eeee nie” prezentując OPu
prawą rękę opaloną jak u świniaka z włosów po łokieć i dodając filozoficznie „Człowiek
na starość w zasadzie powinien mądrzeć ale u mnie jakoś na odwrót”. Gdy emocje
już opadły jak po wielkim pożarze popiół okazało się, że ręka wydepilowana
pięknie, a i owszem, ale z dłonią to już gorzej i Czołgista poszedł ją moczyć w wiadrze z
cold water. Cierpiał pół impry (drugie pół już młócił na gitarze), dorobił się
pięknego bąbla, ale samozapłon przeżył. Dobrze, że nie zajęła się gumowa pałatka,
którą miał na sobie, bo wtedy byłby chyba kurs do Siemianowic Śląskich. Reasumując
podpalajcie grille po staropolsku, a nie jak nowyje ruskie.
Ważkie
wydarzenie numer dwa to spotkanie po 9 latach przerwy OP i OP przyjaciela z
czasów dzieciństwa i okresu podlotkowego czyli Marka zwanego Tasią. Trzeba Wam
wiedzieć, że był czas kiedy rzeczony Tasia był dla OP absolutnym guru w wielu
kwestiach, jak to starszy o kilka lat kumpel,
ale zwłaszcza w dwóch z pozoru wykluczających się dziedzinach: gry w piłkę
nożną i picia wina owocowego. Ile myśmy się razem (często-gęsto tylko we dwóch!)
nagrali w gałę, tego nie wie nawet Dariusz Szpakowski z Mati Borkiem. Podobnie
z winami. Kumplowaliśmy się lata całe i w ogóle dużo by pisać. OP nawet
świadkował Markowi na ślubie! A później jak to w życiu bywa wszystko się jakoś rozejszło
i przeszło na kontakt telefoniczny raz na pół roku i przypadkowe spotkania na
ulicy w Gosiewie. Aż do tej majówki. Bo się w końcu zawzięliśmy i spotkaliśmy –
rodzinami całymi, u Marka w domu. I było przemiło. I żeśmy się nagadali. I walnęliśmy
litr rudej na tę okoliczność (dzień wcześniej OP skończył był kuracje
antybiotykową wyganiania helicobacter). I było by wszystko cacy gdyby OP nie
domyślił się tradycyjnego* już podstępu Marka, który do siedzącego już bez mała
w aucie przed domem OPa przybiegł i mówi „Choć jeszcze weźmiesz ciasta na wynos,
Agnieszka już kroi” i głupi OP zostawił Zofię i dzieciaki w samochodzie i
wrócił, a tam ciasto a i owszem żona Agnieszka kroiła, ale czekały już też
nalane szklanice z rudą – „Dawaj rozchodniaka!”. I ta ruda, jak się
pewnie domyślacie była przysłowiowym ostatnim gwoździem do trumny. OPe z ciastem
do samochodu po chwili wrócił, ale znajdując się już w innej czasoprzestrzeni, lewitując
gdzieś w okolicach Mlecznej Drogi z twardym lądowaniem w stolicy Łotwy.
A jaki
następnego dnia był kac…
*
9 lat wcześniej na spotkaniu z Markiem, też u niego, tuż przed pożegnaniem
zaciągnął mnie podstępem do kotłowni „Muszę coś przy piecu sprawdzić, chodź ze
mną na chwilę” (dodam że to był lipiec albo sierpień), a tam już czekała na nas kolejna flaszka
wódki. O!
PS.
A w następnym pościaku lekkie fotostory.