Ojciec
i córka. Od jakiegoś roku widuję ich systematycznie na mojej stałej
autobusowej trasie do Huty. Wsiadają, jedziemy
razem przez trzy przystanki, ja wysiadam, oni jadą dalej. Ojciec jest gdzieś
tuż po czterdziestce. Z wyglądu trochę nieszablonowy. Nie jakiś tam
ekstrawagancki, ale nieszablonowy. Zawsze oryginalne nakrycie głowy – zimą
dziergana peruwianka, ostatnio zawadiacki kaszkiet. Rogowe okularki. Śniada
twarz, lekki zarost i solidna kozia bródka. Fajne ciuchy. Bez przegięcia w
stronę - mam już ponad cztery dychy, ale noszę się jak dwudziestolatek -
aczkolwiek raczej luzak. Córka jakieś sześć może siedem lat. Ksero tatusia.
Tylko nie śniada, a blada. Takie same oczy, taki sam obrys twarzy. Podobne
rogowe okularki. Tylko brody nie ma. Typ nieśmiałej-inteligentnej. Na pewno nie
przemądrzała kujonica. On odwozi ją do szkoły. Często-gęsto dźwiga za nią
plecak.
Dobrze
mi się na nich patrzy.
Najczęściej
rozmawiają ze sobą o czymś. I wygląda to zazwyczaj poważnie. Ona skupiona na
tym co mówi ojciec, ze wzrokiem utkwionym gdzieś w dal. Kto wie, może
wizualizuje sobie to co słyszy. On mówi do niej powoli, z pozorną blazą, ale
gdzieś podskórnie – czuję to, niezwykle jest skoncentrowany. Starannie dobiera
słowa. Od czasu do czasu młoda przerywa mu te wykłady dopytując o szczegóły.
Kilka razy dobiegło mnie to, o czym rozmawiają. Najprościej pisząc - tłumaczy jej świat. I robi to naprawdę
mądrze i bardzo fajnie.
Bywa
też, że rzucają do siebie jedynie półsłówkami w stylu – Patrz ile kaczek? - Dużo.
A poza tym milczą. Ale widać, że to milczenie też czemuś służy. Niby nic i
cisza, ale czuć bliskość. Są w tym milczeniu jak para najlepszych przyjaciół.
Bo jest przecież tak, że z prawdziwym przyjacielem to i pomilczeć sobie jest
fantastycznie. Nieprawdaż?
Nie
obściskują się, nie całują, nie przytulają, ale czuć wyraźnie wzajemne ciepło i
miłość. Po tym jak na siebie patrzą. Ona z podziwem i bezgraniczną ufnością. Gdy
już spogląda, to wpatrzona jest w ojca jak w obrazek. On z nieśmiało skrywanym
zachwytem i bezgraniczną czułością. Kto wie może uważają, że autobus to nie
jest najlepsze miejsce, do obnoszenia się ze swoimi uczuciami, że ich uczucie
nie jest na pokaz, dlatego pozostają jedynie przy tych spojrzeniach. Może tak,
a może nie.
Nie
wiem zupełnie dlaczego, ale od początku dorobiłem sobie do nich następującą
historię. On miał żonę, a ona miała mamę. Ona miała ją krótko, on nieco dłużej.
Nie, ona (żona/matka), nie umarła. Nic z tych rzeczy. Odeszła od nich. Po
prostu, pewnego dnia wrócili ze spaceru, placu zabaw, ze sklepu, a jej już nie
było. Nie zostawiła nawet kartki, żadnego śladu, nic. Spakowała się i wyszła.
Kamień w wodę. To dlatego zarówno u niej jak i u niego, maluje się na twarzy
ten stały melancholijny cień smutku. Jakby w każdej minucie zadawali sobie pytanie
– dlaczego? Jakby ciągle rozkminiali, które z nich popełniło błąd. Czy to przez
niego, czy może przez nią? A może przez coś zupełnie innego. Przez coś o czym
kompletnie nie mają pojęcia, bo mieć go nie mogą, a mimo tego próbują to
wymyślić i jakoś nazwać. No. A dalej to już rzekłbym standardowo. On rezygnuje
z kariery - a był przecież świetnie rokującym managerem na stanowisku
dyrektorskim w dużej międzynarodowej firmie. Ponieważ z wykształcenia jest
grafikiem, nocami dłubie na kompie, a w dzień zajmuje się córką. Odsypia kiedy
ona jest w szkole. Zarabia ułamek tego co zarabiał i mógłby zarabiać, ale jest
z nią. To jest w tym wszystkim najważniejsze.
Ta
opowieść nie ma żadnej puenty. Po prostu z kilkunastu, może nawet
kilkudziesięciu osób, z którymi codziennie "mijam się" na mojej stałej autobusowej
trasie do Huty, oni są moimi ulubieńcami.
Dobrze mi się na nich patrzy.