Tymek
wyglądał strasznie.
Jakby
go ktoś całego pedantycznie obił kijem bejsbolowym i poczekał aż pojawią się
krwiaki. To było pierwsze OP skojarzenie. Drugie, że zapadł na jakąś egzotyczną
chorobę. Wyobraźcie sobie ciało pokryte wielkimi plamami w kilku odcieniach
czerwieni. Nogi, ręce, brzuch, plecy, kark. Łącznie z twarzą. Do tego plamy te
lekko spuchnięte (takie pęcherze się nad nimi robiły) i rozpalone przy dotyku.
MA-SA-KRA. Uwierzcie na słowo. Masakra. Widok nie do zapomnienia…
A
reszta już w dłuuuuugim skrócie żeby Was dalej nie męczyć i nie martwić.
Długo
nie było wiadomo co to jest. Jeszcze w piątek mówili nam, że to prawdopodobnie pokrzywka
krwotoczna, być może spowodowana alergią na jakiś lek – stawiali
początkowo na nurofen, lub alergią na coś nieokreślonego. Natomiast nie mówili
nam, a dało się to wyczuć z rozmów, że na razie kompletnie nie mają pojęcia, co
to jest i jak to leczyć. Jednocześnie mówili też, że byli naprawdę mocno
przestraszeni, że to sepsa, bo objawy były bardzo podobne do posocznicy, a poza
tym w Wawie były/są ogniska zapalne meningokoków, które wywołują sepsę, a z
sepsą jest ponoć tak, że na działanie jest od 3 do 5 godzin, później to już
kapota. Pewna śmierć. Dlatego mówili nam, że trzeba koniecznie zaszczepić
dzieciaki na meningokoki, ba, jedna pani ordynator powiedziała, że sama się
zaszczepiła i że dorośli też powinni.
Oczywiście
Zofia z Tymem zostali w szpitalu – ponieważ przypadek był dziwny i
nierozpoznany, dostali pokój jedynkę (co było szczęściem w nieszczęściu, bo w
nie wiele większych pokoikach od tej jedynki potrafiło być troje chorych dzieci
+ trzy matki – 24h na dobę!). Mieli więc „komfortowe” warunki - jeżeli mówimy o
komforcie spania na karimacie na podłodze (Zofia), w składzie mama + dziecko.
W
weekend jak to w polskich szpitalach nie wiele się działo poza tym, że plamy
zaczęły ustępować. Ale w niedzielę nagle pojawiły się nowe na buzi, rączkach i
niejako wyłażąc spod tych starych – było to wynikiem tego, że obniżyli mu zbyt
mocno dawki podawanych sterydów. Po sobotniej radości, że jest lepiej, przyszedł
więc niedzielny kryzys i załamanie wiary w szeregach.
Od
poniedziałku zaczęła się seria badań (pobierania krwi, moczu i jakiś tam
konsultacji) oraz seria mega męczących odwiedzin. Tymek był przez poniedziałek
i wtorek jak jakaś małpka w cyrku – ciągnęły do niego zastępy kolejnych lekarzy
i stażystów tudzież istne pielgrzymki studentów medycyny na praktykach. Każdy z
nich chciał zobaczyć, dotknąć, usłyszeć i powąchać TEN DZIWNY PRZYPADEK. Młody
był przez to wykończony, Zofia chodziła jak tygrys po klatce i w ogóle byliśmy mocno podenerwowani, choć z drugiej
strony dawaliśmy go oglądać, no bo niech się białe fartuchy dokształcają i
wiedzą o co kamą – wtedy może pomogą szybciej i skuteczniej innym dzieciakom w
podobnych przypadkach.
W
środę pojawiło się rozpoznanie choroby – zapalenie naczyń krwionośnych skóry o
charakterze pokrzywkowym, wywołane wirusem złapanym od kogoś - Zuzki, która co
jakiś czas przynosi coś z przedszkola, nas, albo po prostu złapanym z
powietrza. Dziwne co nie? Jakiś tam zwyczajny wirus i takie objawy?? Okazało
się, że Tymianka organizm, a w zasadzie układ immunologiczny, ma jakąś taką
niedoskonałość w sobie (nie jest to wada genetyczna), iż może reagować w tak
dramatyczny sposób na zwykłego wirusa. Choć białe fartuchy mówiły, że nastąpiła
tu też pewna kumulacja – chorował od dłuższego czasu, brał dużo różnych leków,
miał mocno obniżoną odporność itd. plus złapał kolejne gówno, które spowodowało
przekroczenie masy krytycznej i te wylewy krwi pod skórą. Oczywiście nie da się
tego wyleczyć, czy temu zapobiec i nie wiadomo czy to będzie powracać czy nie.
Może już się nigdy nie zdarzyć, a może jeszcze kiedyś zaatakować. Who knows? Na
moje pytanie co można robić kiedy nie daj Bóg do tego kiedyś jeszcze dojdzie, pani
doktor odpowiedziała – natychmiast do szpitala! Czyli żyjesz na takiej małej
bombie - nie wiadomo czy wybuchnie, czy nie, a jak już pierdolnie to nic nie
możesz zrobić. Tylko szpital. Super.
W
tak zwanym międzyczasie plamy ładnie się wchłonęły i zniknęły (co było
niezwykle optymistyczne, bo początkowo mówili nam że nie wiadomo jak to będzie,
do miesiąca mogą się nawet wchłaniać) ale i tak sporo się jeszcze działo –
sprawdzali czy nie ma żadnego krwotoku wewnętrznego (no bo skoro pod skórą, to
może też gdzie indziej), obserwowali powiększoną wątrobę i śledzionę (zmniejszyły
się), zastanawiali się czy nie przetaczać mu krwi bo miał słabe wyniki (na
szczęście poprawiły się), monitorowali
mega biegunkę, której dostał i dawali kroplówki żeby zapobiec odwodnieniu,
wysłali karetką na konsultacje dermatologiczne do innego szpitala, dwukrotnie
robili testy na rota wirusa, co chwila kuli, krwi upuszczali na różnorakie
badania i takie tam inne jupy.
Minął
tydzień i pojawiła się szansa na wyjście, nasza pani doktor prowadząca chciała
wypuścić Tyma i Zofię na przepustkę (ucieszyliśmy się jak małe psiaki z pierwszych pcheł, bo Tymek i Zofia mieli już dość swojej "celi" i szpitala w ogóle, OP krążenia w obłąkanej pętli Huta-Szpital-Hacjenda-Szpital-Hacjenda-Huta, Zuza odstawienia na "boczny tor", a poz tym wiadomo - nie ma jak domu!) ale pani ordynator powiedziała ni kuta.
Bierze cały czas sterydy ma potężną biegunkę, lepiej mieć go pod ręką – zostajecie na
weekend. I zostali.
Wyszli dopiero w poniedziałek i to tylko na przepustkę, na
której Tymi jest do dziś. Wypisu nie ma. Co kilka dni jeżdżą na kontrolę. Póki
co wszystko jest dobrze. Tymek jest już pogodny, wygląda zdrowo, wkurza się i
dokazuje jak dawniej… i niech już tak zostanie. Jedyny efekt uboczny to fakt że
po sterydach, które nadal bierze, ma mega łaknienie. Je jak dorosły. W zasadzie
je cały czas. A gębę ma już jak Kalisz…
PS. Co nas kosztowała zdrowia psychicznego i fizycznego ta jego choroba i
te 10 dni szpitala, to sami wicie-rozumiecie, chyba nie trzeba pisać. On już chyba w
formie, my jeszcze nie do końca. Nie życzę więc nikomu podobnych przejść.
Zdrowie jednak najważniejsze!