Ja,
Ojciec Prowadzący, w swej niezwykle barwnej i bujnej karierze Tego Co Za
Kołnierz Nigdy Nie Wylewał, co najwyżej piłem przez trzy dni (żeby tylko!), ale
żeby trzy dni zdychać?! O nie, tego to jeszcze nie grali. Do ostatniej
niedzieli. Ale po kolei.
W
sobotę pojechaliśmy z Zofią o wczesnej dla nas godzinie 18:30, bez dzieci
(podkreślam - bez dzieci!!), na zacną z charakteru swego imprezę. Otóż mama -
najlepszej przyjaciółki Zofii, naszej świadkowej od ślubu i matki chrzestnej
Tyma w jednym, niejakiej Ani – została była Panią Profesor! Ale nie taką jak w
szkole, co to ona jest nauczycielką, a wszystkie kindery mówią do niej „pani
plofesol”, tylko taką prawdziwą. Z mianowania przez niejakiego Gajowego. Znaczy
się Prezydenta RP. Przez tych co im mgła doczesne życie zasłoniła zwanego nawet
Komoruskim. Także wicie-rozumicie – OP gajer jak do trumny, Zofia na wysoki
połysk i w ogóle elegancja-francja tudzież pełna profeska. Nomen omen.
Impra
była w charakterze swym nie tylko zacna, ale i uroczysta, w eleganckiej sali,
eleganckiego hotelu, towarzystwo może nie od razu dęte w rzyć bą-tą, ale kurna jednak
głównie same doktory, profesory, prawniki, artysty i inne przedstawiciele high
society, a wśród nich my małe, biedne żuczki - drobnomieszczaństwo z Wawra. To
znaczy Zofia drobnomieszczaństwo z Wawra, bo OP czyli mła, to już raczej zwykły
pszenno-buraczany chłopek-roztropek ze Szkieletczyzny. Do tego średnia wieku
chyba mocne 50+, jeśli nie wyżej. Ale nie o tym.
Okazało
się było, że ta zacna i uroczysto-elegancka impra, to jak takie małe wesele.
Osiemdziesiąt osób na sali, dania gorące, zimny bufet zakąskowo-przekąskowy, opór
wina i wódy, parkiet do densów, znany nam dobrze już z dwóch wesel DJ, prezenty
dla Pani Profesor, no i w ogóle, stolaty śpiewane, przemówienia, toasty – w
zasadzie tylko oczepin nie było. Ale nie o tym.
Nie
wiem czy zwróciliście byliście uwagę, ale napisałem wyżej - opór wina i wódy. I
tu jest przysłowiowy pies pogrzebany. Bo poza tym, że się obtańcowaliśmy z
Zofią jak małe norki, w norkowym You Can (Norka) Dance i na parkiecie przy
disco, to my robili prawie wszystko, to poza tym niestety zerwała mi się gdzieś
(w tańcu pewnie!) plomba z hamulca bezpieczeństwa i pojechałem po bandzie pt.
nadmierne spożycie. Tu mała dygresja - następnego dnia dostaliśmy newsa z pierwszej ręki, że nasz
stolik miał największy współczynnik spożycia procentów w stosunku do
bezalkoholowych i w ogóle wygrał we wszystkich innych rankingach. Co Wam będę
czarował – wyszło z rachunku prawdziwego nieprawdopodobieństwa, że OP (Ojciec
Pijący) przyjął był litra na twarz!
Wiem,
nie ma się czym chwalić. Nie ma zupełnie... ale wynik robi wrażenie, nie?
Niech więc idzie w świat, a co!
Aha,
żeby nie było. Wyszedłem byłem stamtąd o własnych siłach jak ostatni
sprawiedliwy wśród narodów świata – no PRAWIE nic po mnie nie było widać.
Jeszcze w drzwiach mi się cofnęło, tzn. cofnąłem się byłem, bo leciało akurat
„Billie Jean” Jacksona, a ja tego numeru nie mogę nigdy przepuścić i porwałem w tany
na koniec końców samą Panią Profesor! Wszystko było cacy, pełna kulturka,
rąsia, buzia, mankiet na pożegnanie i wszystko zgodnie z protokołem
dyplomatycznym, aczkolwiek po przekroczeniu nadproża w naszym Focusie jakimś
dziwnym trafem odcięło mi zasilanie...
Pamiętam
jedynie (jak przez mgłę), że nas lotna złapała i pan policjant drwił sobie „No jakby mąż miał
siłę dmuchnąć, to chyba by skali zabrakło!”, a później to już tylko... ciemność
widzę, ciemność...
Niedziela
była słaba, to fakt, ale nie była zła. Łeb mnie tylko bolał. Nawet na spacerze
byłem! Za to w poniedziałek, jak już wreszcie wytrzeźwiałem, ooo mój bosze...
okolice klinicznej śmierci i takie tam inne zejścia. I to wszystko w Hucie! A dziś nieco lepiej, ale
wciąż cholernie daleko od normy. No bity trzydniowy kac-morderca. Pierwszy w życiu.
Wnioski końcowe...
Człowiek
to jest jednak głupi jak but! I to lewy. Wydaje mu się, że jeszcze pofryga
trochę, jak za młodości, a tu już przecież stan ogólny emerycki jest taki, że
wyżej własnej dupy nie podskoczysz. No nie ma opcji. Tudzież lewara.
Ale tego niestety głupi jak but człowiek uczy się
przez całe życie...
no tak też myślałam,że musi być przyczyna Twego zamilknięcia OPie.Ja tam niepijąca,ino kosztująca,wiec za bardzo o trzydniowym kacu pojęcia nie mam (no dobra,o żadnym kacu pojęcia nie mam),ale wiesz co? tak sobie myślę,jak bardzo by Cię polubili mój bratuńcio i szwagruńcio.Ci dwaj jak się zjadą.No mówię Ci,jak oni się zjadą,to jak oni spiewajo,jak tańczo a jak pijooo!!!Moi sąsiedzi do dziś na widok zjeżdzajacych dwóch fordów z rozchachanymi gębolami,zara leco by się przyłączyć do wieczornych biesiad na podwyrzu.I choć obaj przekroczyli 40 (oczywizda osobno:),to wcale,ale to wcale nie widać po nich (ani po pustych butelkach),że głowa już nie ta,że rączki kielonki wolniej podnoszo.Także mówię Ci,z otwartymi ramionami do rodziny by Cię OPie przyjęli:)
OdpowiedzUsuńNajlepsze jest to,że nie raz na kacu w gajery się wbijali i do roboty popitalali.Z tą różniczką,że żony powoziły.
Z moim chopem to się nigdy sponiewierać nie mogli,bo ten to chory zanim kielonek podniesie:) Już się boję,gdzie świętować będziemy Piotra i Pawła,oby nie u nas;))) bo wtedy to strumieniami się procenty leją-nawet imionami się zgrali,co by więcej okazyi do popijaw było.
Pozdro i szacun dla brata i szwagra! Takich chłopów nam potrzeba!! A nie takich co trzy dni zdychajo... ;)
Usuń"Bo pić to trzeba umieć" tudzież "starość nie radość" ;-). Nie pomyślałeś o klasycznym klinie w niedzielę? To mogłoby Cię konkretnie podleczyć - a tak to się męczysz do dzisiaj.
OdpowiedzUsuńU mnie już klin dawno nie działa... ;(
UsuńKlin by mnie zabił.
co prawda to prawda... gdybyś tak uwolnił pawia w odpowiednim czasie i miejscu... no i jeszcze do tego nie daj bog pomieszać gatunki... kiedyś Gołas śpiewał piosenkę o tupocie białych mew na pokładzie... jakie to głęboko życiowe...:) G.
OdpowiedzUsuń